Caryca
Katarzyna przeszła do historii jako władczyni, która najpierw osadziła na
polskim tronie własnego kochanka, a następnie odebrała Rzeczpospolitej
niepodległość. Skąd jednak wzięła się ta nietuzinkowa kobieta?
Katarzyna nie była z urodzenia
Rosjanką. Na dobrą sprawę z Rosją nie łączyło jej niemal nic. Na świat przyszła
21 kwietnia 1729 roku w prowincjonalnym pruskim garnizonie nad Bałtykiem –
Szczecinie. Jej ojcem był niemiecki arystokrata z raczej pośledniej i zbiedniałej
rodziny, książę Chrystian August von Anhalt-Zerbst. Nie wyróżniał się niczym w
tłumie podobnych sobie nobili, może poza tym, że był człowiekiem potwornie
wręcz flegmatycznym, ułożonym i nijakim. Za żonę wziął sobie kobietę o
dosłownie odwrotnym charakterze: żądną wrażeń i przyzwyczajoną do luksusów
plotkarę.
Księżniczka Joanna von
Holstein-Gottorp – bo to o niej mowa – marzyła o prawdziwie dworskim życiu,
tymczasem trafiła do zapadłej dziury i decyzją swych rodziców była zmuszona
spędzić resztę życia u boku strasznego nudziarza. Na dodatek biednego
nudziarza, który mieszkał w małym kamiennym domu przy brukowanej ulicy, a nie w
żadnym pałacu. Było to małżeństwo tak bardzo nieudane, jak tylko można sobie
wyobrazić. Rodzinne problemy dodatkowo pogłębiała różnica wieku: do ślubu
doszło kiedy Joanna miała zaledwie piętnaście lat, a Chrystian August niemal
czterdzieści.
Młoda żona liczyła, że z
pułapki, jaką okazał się związek z emerytowanym żołnierzem, wyciągnie ją męski
potomek – syn, na którego mogłaby przelać całą swoją miłość i uwagę. Jakież
było jej rozczarowanie, kiedy zamiast syna urodziła się córka. Zdaniem Roberta
K. Massiego, autora najnowszej biografii Katarzyny Wielkiej, Joanna
od początku nie mogła w sobie odnaleźć macierzyńskich uczuć. Nie zajmowała się
córką, nie pieściła jej, nie siadywała nad kołyską ani nie nosiła jej na ręku.
Bez zastanowienia oddała dziecko służbie i nianiom pod opiekę (s. 21).
Koszmarne dzieciństwo
Przy porodzie Joanna niemal straciła życie
i kolejne dziewiętnaście miesięcy była zmuszona spędzić w łóżku. Ten czas
wystarczył, by już na stałe znienawidziła swoje dziecko. Niemowlę otrzymało
imię Zofia (nie Katarzyna!) i dorastało bez jakiejkolwiek uwagi ze strony
rodziców. Po latach caryca wspominała w pamiętnikach:
Dowiedziałam się, że moje narodziny nie
były tak wielką radością (…). Matka prawie mnie nie zauważała. Półtora
roku później urodziła syna, którego ubóstwiała. Mnie zaledwie tolerowano i
często mocno łajano bez żadnego powodu. Czułam to, nie wiedząc, dlaczego tak
się dzieje (s. 22).
Za wychowanie małej Zofii odpowiadała
przede wszystkim francuska guwernantka, Elizabeth Cardel. To ona zastępowała
jej matkę i ona rozkochała Zofię we francuskiej kulturze i języku. Właśnie
dzięki tej zapomnianej przez historię kobiecie caryca w przyszłości zaskarbiła
sobie podziw Woltera oraz innych filozofów i pisarzy znad Sekwany. Do Panny
Cardel nie miała niemal żadnych pretensji, poza tym, że zmuszała ją do…
wkuwania rzeczy na pamięć: Wcześnie zauważono, że mam dobrą pamięć,
więc nieustannie mnie dręczono, każąc się uczyć wszystkiego na pamięć.
Do dziś mam niemiecki przekład Biblii, w którym na czerwono są podkreślone
wszystkie wersy, jakich musiałam się nauczyć (s. 23).
Brzydki, arogancki i buntowniczy bachor!
Dużo gorzej Zofia zapamiętała swojego
katechetę – sztywnego i pedantycznego pastora Wagnera. Mówiła o nim wręcz, że
to najzwyklejszy bałwan. A wszystko przez to, że nie chciał odpowiedzieć na jej
proste pytania. Kiedy ona dociekała, jak to możliwe że nieskończenie dobry Bóg strąca
ludzi do piekła, katecheta zagroził jej rózgą. Jeszcze bardziej zdenerwował
się, kiedy mała Zofia poprosiła go o wyjaśnienie znaczenia słowa „obrzezanie”…
Najgorsze przejścia Zofia miała jednak z
matką, która szybko uznała, że aroganckie i buntownicze dziecko trzeba trzymać
znacznie krócej. Jak pisał Robert K. Massie:
Joanna była zdeterminowana, by „wygonić z
córki tego diabła pychy”. Powtarzała córce, że jest brzydka i
bezczelna. Zofii nie wolno było się pierwszej odzywać ani wyrażać
opinii w rozmowie z dorosłymi. Musiała przyklękać i całować rąbek sukni
wszystkich co znamienitszych kobiet odwiedzających ich dom (s. 24).
Wszystko
to miało uczynić z małej Zofii jak najlepszy materiał na żonę. Zdaniem Joanny
szybkie zamążpójście było absolutnym priorytetem dla jej córki. I w tej jednej
kwestii zupełnie się ze sobą zgadzały: matka chciała się pozbyć niechcianego
dziecka, dziecko natomiast marzyło o wyrwaniu się spod jej despotycznej
kurateli.
Nie wydawało się to jednak
sprawą łatwą. Zofia nie była podobno zbyt ładna. Sama zapisała po latach: Nie wiem, czy jako dziecko naprawdę byłam brzydka,
ale dobrze pamiętam, że często mi mówiono, iż tak jest (s. 26).
Rozkwitająca siostrzenica
Na pewno nie była to dziewczyna, za którą
oglądałby się każdy kawaler. Wyładniała dopiero jako nastolatka. Wtedy też – w
wieku trzynastu, czternastu lat – zaczęła na dobre dorastać. Jej biograf
zapisał: W Zofii budziła się zmysłowość. Nie mogąc zasnąć z nadmiaru
nerwowej energii, chodziła często nocą do swojego pokoju, gdzie siadała na
łóżku, trzymając między nogami twardą poduszkę i niczym na wyimaginowanym koniu
„galopowałam, aż do zupełnego wyczerpania” (s. 28). W tym
czasie znalazł się pierwszy pretendent do ręki Zofii. Był to… jej własny wujek,
Jerzy Ludwik. Człowiek rzecz jasna sporo starszy, nieco (jak na dzisiejsze
standardy) obleśny i nie będący za dobrą partią. Tenże wujek: zauroczony
świeżą niewinnością rozkwitającej siostrzenicy, zaczął się do niej zalecać. Do
małżeństwa pewnie by doszło (bo przecież Joanna była gotowa zrobić wszystko, by
pozbyć się córki!), gdyby nie pewien niespodziewany list z rosyjskiego dworu…
To już jednak temat na osobny artykuł.
Tymczasem mały morał na koniec. Unikajcie
moi drodzy nieudanych małżeństw – to w nich rodzą się despoci, tyrani i
dyktatorzy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz