piątek, 2 listopada 2012

WYSPORTOWANI EGIPCJANIE


Egipcjanie nie wymyślili sportu, ale niewątpliwie dokonali w jego historii prawdziwej rewolucji. To nad Nilem pojawiły się pierwsze gry zespołowe, tam żył pierwszy wymieniony z imienia sportowiec i tam wprowadzono w życie zasady fair play.
 Egipski sport wiązał się w nierozerwalny sposób z religią, ale też z demonstracją siły. Zdecydowanie najpopularniejszą rozrywką fizyczną były zapasy, uprawiane zarówno przez młodzież jak i dorosłych. Starożytne płaskorzeźby – podstawowe źródło do dziejów egipskiego sportu – ukazują zapaśników, rozentuzjazmowane tłumy (ludzi z rozdziawionymi ustami), a nawet sędziów.
 Na ścianach grobowców i świątyń odnaleziono także obrazy walk pięściarskich w tym prawdopodobnie pierwszy w dziejach obraz bójki! W grobowcu z czasów Amenhotema III (ok. 1365 r. p.n.e.) wykuto postacie 12 walczących bokserów.
Pięściarze i… papirusowi wojownicy?
 Na tej samej płaskorzeźbie siedmiu kolejnych mężczyzn uprawia szermierkę. Egipcjanie znali także ten sport, z tym, że nie używali do niego żadnych naprawdę niebezpiecznych narzędzi. Walczyli najczęściej na kije. Wojciech Lipoński, autor książki „Historia sportu”, opisał nawet satyryczny papirus, na którym znajdujemy zabawny rysunek przedstawiający kota walczącego na kije z myszą (s. 39).
 Jeśli już o papirusach mowa to trzeba dodać, że ich także używano do szermierki! Pojedynki przy użyciu palcat wykonanych ze zwojów papirusów to popularny motyw płaskorzeźb. Najczęściej walczono z okazji świąt religijnych i uroczystości państwowych.
W zdrowym ciele zdrowy faraon
W oficjalnych zawodach uczestniczyli nawet władcy – wielcy faraonowie starożytnego Egiptu. Pewna inskrypcja mówi o tym, że faraon Amenhotep II brał udział w zawodach wioślarskich: Jego Królewska Wysokość wciąż był w sile, dzierżąc wiosło długie na dwadzieścia stóp. Zatrzymał się, zakotwiczył swą łódź, przebywszy trzy mile bez zatrzymywania się. (…) Inni zatrzymali się o pół raili za nim (s. 41).
 Przy innej okazji ten sam faraon zorganizował konkurs łuczniczy. Inskrypcja ogłaszała, że: Wszyscy ci, którzy trafią w tarczę w miejsce, w które uderzyła strzała jego Wysokości, otrzymają nagrodę (s. 44). Jak widać organizator z góry stał na zwycięskiej pozycji: wszyscy strzelali tam gdzie on. Niezależnie czy on sam trafił w jakikolwiek cel…
 Mimo tych forów Amenhotep i tak przecierał szlaki sportowej etyki. Jak wyjaśnia Wojciech Lipoński: wykazywał [on] przyjacielski stosunek do swoich współzawodników, bez typowej pogardy władcy wobec poddanych. Możemy więc mówić o honorowym zachowaniu, które po wiekach będzie nosiło miano fair play (s. 41).
 Amenhotep II popisywał się również bieganiem i podobno nie miał sobie równego (s. 41). Ogółem jawił się jako swoisty faraon-atleta. Nie był zresztą pierwszym takim delikwentem. Pewien egipski książę, Dżehutti-Nakht el Bersheh zdobył sobie wręcz przydomek człowieka lubiącego gry w polowanie. Także polowanie, rzecz jasna, uznawano za sport, a Egipcjanie mieli nawet swoją boginię myślistwa. Na Sekht, bo to o niej mowa, mówiono Pani pościgu lub Pani polowań. Niektórzy historycy nazywają ją wręcz Damą sportu.
Czy Egipcjanie grali w piłkę?
Na koniec tego krótkiego przeglądu warto jeszcze wspomnieć o grach zespołowych. Osobliwe zawody, chyba pierwsze w których stosowano podział na drużyny, odbywały się co roku w świątyni Papremis. Zwolennicy Ozyrysa i Izydy formowali tam swego rodzaju „udawaną” drużynę bojową, która uzbrojona w kije szturmowała bramy świątyni. Jej atak odpierali przebrani za zwolenników zła kapłani. Jak pisze Lipoński, walka na kije była ostra, ale umowna; kroniki nie odnotowały ani jednego wypadku śmiertelnego. Walkę kończyło zdobycie świątyni przez zwolenników Ozyrysa, a więc dobra (s. 37).
Jak widać Egipcjanie byli nie tylko jednymi z pierwszych sportowców. Można ich chyba nazwać także prekursorami… rekonstrukcji historycznych! Na pierwszy rzut oka bardziej znajoma wydaje się gra w piłkę. Ale tylko na pierwszy rzut oka.
W grobowcach, przy mumiach dziecięcych, odnaleziono wiele piłek. Ubijano je z trawy lub trzciny i obszywano barwioną na czerwono skórą. W „Historii sportu” opisano jedną z gier przy użyciu takiej piłki. Mowa o przedstawieniu: graczy rzucających do siebie piłkę podczas siedzenia „na barana” na plecach osób niebiorących bezpośrednio udziału w grze (s. 43).
Brzmi dziwnie? To jeszcze nic. Egipcjanie mieli wiele jeszcze bardziej egzotycznych gier. Na przykład w grobowcu niejakiego Mereruka odnaleziono płaskorzeźbę przedstawiającą zabawę w… „przyprowadzanie jeńca”. Sześciu biegnących chłopców otacza siódmego, który ma związane ręce. Istotą zabawy jest zapewne wyrwanie się jeńca z niewoli lub pozyskanie jeńa z drużyny przeciwnej (s. 45). To ci dopiero sport…


KATARZYNA II


Caryca Katarzyna przeszła do historii jako władczyni, która najpierw osadziła na polskim tronie własnego kochanka, a następnie odebrała Rzeczpospolitej niepodległość. Skąd jednak wzięła się ta nietuzinkowa kobieta?
Katarzyna nie była z urodzenia Rosjanką. Na dobrą sprawę z Rosją nie łączyło jej niemal nic. Na świat przyszła 21 kwietnia 1729 roku w prowincjonalnym pruskim garnizonie nad Bałtykiem – Szczecinie. Jej ojcem był niemiecki arystokrata z raczej pośledniej i zbiedniałej rodziny, książę Chrystian August von Anhalt-Zerbst. Nie wyróżniał się niczym w tłumie podobnych sobie nobili, może poza tym, że był człowiekiem potwornie wręcz flegmatycznym, ułożonym i nijakim. Za żonę wziął sobie kobietę o dosłownie odwrotnym charakterze: żądną wrażeń i przyzwyczajoną do luksusów plotkarę.
Księżniczka Joanna von Holstein-Gottorp – bo to o niej mowa – marzyła o prawdziwie dworskim życiu, tymczasem trafiła do zapadłej dziury i decyzją swych rodziców była zmuszona spędzić resztę życia u boku strasznego nudziarza. Na dodatek biednego nudziarza, który mieszkał w małym kamiennym domu przy brukowanej ulicy, a nie w żadnym pałacu. Było to małżeństwo tak bardzo nieudane, jak tylko można sobie wyobrazić. Rodzinne problemy dodatkowo pogłębiała różnica wieku: do ślubu doszło kiedy Joanna miała zaledwie piętnaście lat, a Chrystian August niemal czterdzieści.
Młoda żona liczyła, że z pułapki, jaką okazał się związek z emerytowanym żołnierzem, wyciągnie ją męski potomek – syn, na którego mogłaby przelać całą swoją miłość i uwagę. Jakież było jej rozczarowanie, kiedy zamiast syna urodziła się córka. Zdaniem Roberta K. Massiego, autora najnowszej biografii Katarzyny Wielkiej, Joanna od początku nie mogła w sobie odnaleźć macierzyńskich uczuć. Nie zajmowała się córką, nie pieściła jej, nie siadywała nad kołyską ani nie nosiła jej na ręku. Bez zastanowienia oddała dziecko służbie i nianiom pod opiekę (s. 21).
Koszmarne dzieciństwo
Przy porodzie Joanna niemal straciła życie i kolejne dziewiętnaście miesięcy była zmuszona spędzić w łóżku. Ten czas wystarczył, by już na stałe znienawidziła swoje dziecko. Niemowlę otrzymało imię Zofia (nie Katarzyna!) i dorastało bez jakiejkolwiek uwagi ze strony rodziców. Po latach caryca wspominała w pamiętnikach:
Dowiedziałam się, że moje narodziny nie były tak wielką radością (…). Matka prawie mnie nie zauważała. Półtora roku później urodziła syna, którego ubóstwiała. Mnie zaledwie tolerowano i często mocno łajano bez żadnego powodu. Czułam to, nie wiedząc, dlaczego tak się dzieje (s. 22).
Za wychowanie małej Zofii odpowiadała przede wszystkim francuska guwernantka, Elizabeth Cardel. To ona zastępowała jej matkę i ona rozkochała Zofię we francuskiej kulturze i języku. Właśnie dzięki tej zapomnianej przez historię kobiecie caryca w przyszłości zaskarbiła sobie podziw Woltera oraz innych filozofów i pisarzy znad Sekwany. Do Panny Cardel nie miała niemal żadnych pretensji, poza tym, że zmuszała ją do… wkuwania rzeczy na pamięć: Wcześnie zauważono, że mam dobrą pamięć, więc nieustannie mnie dręczono, każąc się uczyć wszystkiego na pamięć. Do dziś mam niemiecki przekład Biblii, w którym na czerwono są podkreślone wszystkie wersy, jakich musiałam się nauczyć (s. 23).
Brzydki, arogancki i buntowniczy bachor!
Dużo gorzej Zofia zapamiętała swojego katechetę – sztywnego i pedantycznego pastora Wagnera. Mówiła o nim wręcz, że to najzwyklejszy bałwan. A wszystko przez to, że nie chciał odpowiedzieć na jej proste pytania. Kiedy ona dociekała, jak to możliwe że nieskończenie dobry Bóg strąca ludzi do piekła, katecheta zagroził jej rózgą. Jeszcze bardziej zdenerwował się, kiedy mała Zofia poprosiła go o wyjaśnienie znaczenia słowa „obrzezanie”…
Najgorsze przejścia Zofia miała jednak z matką, która szybko uznała, że aroganckie i buntownicze dziecko trzeba trzymać znacznie krócej. Jak pisał Robert K. Massie:
Joanna była zdeterminowana, by „wygonić z córki tego diabła pychy”. Powtarzała córce, że jest brzydka i bezczelna. Zofii nie wolno było się pierwszej odzywać ani wyrażać opinii w rozmowie z dorosłymi. Musiała przyklękać i całować rąbek sukni wszystkich co znamienitszych kobiet odwiedzających ich dom (s. 24).
Wszystko to miało uczynić z małej Zofii jak najlepszy materiał na żonę. Zdaniem Joanny szybkie zamążpójście było absolutnym priorytetem dla jej córki. I w tej jednej kwestii zupełnie się ze sobą zgadzały: matka chciała się pozbyć niechcianego dziecka, dziecko natomiast marzyło o wyrwaniu się spod jej despotycznej kurateli.
Nie wydawało się to jednak sprawą łatwą. Zofia nie była podobno zbyt ładna. Sama zapisała po latach: Nie wiem, czy jako dziecko naprawdę byłam brzydka, ale dobrze pamiętam, że często mi mówiono, iż tak jest (s. 26).
Rozkwitająca siostrzenica
Na pewno nie była to dziewczyna, za którą oglądałby się każdy kawaler. Wyładniała dopiero jako nastolatka. Wtedy też – w wieku trzynastu, czternastu lat – zaczęła na dobre dorastać. Jej biograf zapisał: W Zofii budziła się zmysłowość. Nie mogąc zasnąć z nadmiaru nerwowej energii, chodziła często nocą do swojego pokoju, gdzie siadała na łóżku, trzymając między nogami twardą poduszkę i niczym na wyimaginowanym koniu „galopowałam, aż do zupełnego wyczerpania” (s. 28)W tym czasie znalazł się pierwszy pretendent do ręki Zofii. Był to… jej własny wujek, Jerzy Ludwik. Człowiek rzecz jasna sporo starszy, nieco (jak na dzisiejsze standardy) obleśny i nie będący za dobrą partią. Tenże wujek: zauroczony świeżą niewinnością rozkwitającej siostrzenicy, zaczął się do niej zalecać. Do małżeństwa pewnie by doszło (bo przecież Joanna była gotowa zrobić wszystko, by pozbyć się córki!), gdyby nie pewien niespodziewany list z rosyjskiego dworu… To już jednak temat na osobny artykuł.
Tymczasem mały morał na koniec. Unikajcie moi drodzy nieudanych małżeństw – to w nich rodzą się despoci, tyrani i dyktatorzy…